Szukaj |
>NASZE STRONY |
MAIN |
|
|
GRY FABULARNE |
|
|
GRY cRPG |
|
|
FANTASTYKA |
|
|
PROJEKTY |
|
|
|
|
Statystyki |
userzy w serwisie: gości w serwisie: 0 |
|
|
|
|
Wygnany Książę - Rozdział II - Wygnanie
"Dzieje Diakonisa Farreziona po śmierci ojca i matki, spisane na podstawie jego wspomnień."
Podróż portalem okazała się być dużym bólem. Miotany w tunelu plenarnym, rzucany na wszystkie strony pod wpływem okrążających mnie przeciążeń, o mało co nie zemdlałem. Po wyrzuceniu przez portal upadłem na powierzchnię pokrytą grubą warstwą mchu. Natychmiast wstałem i oparłem się o ścianę. Wtedy poczułem ogromny ból w kościach i skurcz w trzewiach, a następnie zwróciłem wszystko co miałem w żołądku. Moje mięśnie zaczęły drgać, nie mogłem ustać, więc przysiadłem na przyjemnym podłożu. Tak na portal działa faerzress. Musiał on być stary, ukryty i od dawna nie używany, a w dodatku zapewne spaczony. I jeszcze to oślepiające światło. Wtedy zdałem sobie sprawę, że byłem na powierzchni. To o co się oparłem przed chwilą było drzewem. Wysoki pionowy pień pokryty postrzępioną ciemno brązową korą, zupełnie jak w księgach w bibliotece pałacowej. Po chwili dopiero uświadomiłem sobie, że to kolejne niebezpieczeństwo. Przez moje ciało przebiegła kolejna fala skurczy i tym razem mój pusty żołądek zwymiotował żółcią. Serce waliło mi coraz mocniej. Wokół widziałem tylko las, bezkresne może drzew, krzewów i wszelakiej powierzchniowej roślinności. To duża przestrzeń, za duża jak dla mnie. Rozglądałem się nerwowo to w jedną, to w drugą stronę, szukając ściany, o którą mógłbym się oprzeć. Ruszyłem w losowo wybranym kierunku. Powoli niepewnie szedłem przez to nieznane mi dotąd środowisko. Było tak głośno. Zewsząd dobiegał mnie szelest, śpiew ptaków i innego zwierza leśnego. Pobiegłem przed siebie, pędzony rozpaczliwym lękiem. Upadłem raz, podniosłem się i biegłem dalej. Przewracając się, wpadając do dziur i szczelin, dobiegłem do rzeki, przed którą zatrzymałem się. Nie wiedziałem co robić, gdyż nawet rzeka nie była podobna do tego co widziałem w Podmroku. Błąkałem się po lesie przez kilka dni. Bez jedzenia i picia, co o dziwo nie doskwierało mi za bardzo. Czułem tylko przytłaczającą mnie przestrzeń, ze wszystkich stron wyczuwałem niebezpieczeństwo. Ciemny, zielony, mieszany las, nad głową korony drzew, złowieszcze ramiona potworów, wyciągających ku mnie dłonie. W głowie dudnił ciągle jakiś dźwięk, nie było momentu ciszy. Wiatr igrał z liśćmi drzew, zwierzęta wydawały głośne odgłosy. Nie było tu skały do której mógłbym się przytulić ani cienia za którym skryć. Chodziłem obłąkany. Nie wiem ile dni upłynęło, wiem że byłem wycieńczony i wygłodniały. Przyszedłem wtedy nad rzekę napić się, była to jedyna rzecz jaką powitałem z radością. Miałem dostatek wody i bezpieczny do niej dostęp, co wzbudziło we mnie pewną dozę nieufności. W Podmroku woda była cenna, a każde źródło musiało być pilnie strzeżone. Z boku, zza krzaków usłyszałem szmery i szelest większy niż zwykle. Z początku chciałem uciekać, lecz w drugim momencie poczułem pewność, że za krzakami kryje się jakiś drow, który będzie odniesieniem do mojego dawnego życia. Choćby był to zabójca, byłoby to coś, na co byłem przygotowany i co znałem. Na moje nieszczęście, to co tam znalazłem to było niebezpieczeństwo. Zbliżyłem się do krzaków, a wtedy coś w nich się poruszyło i postąpiło parę kroków. Usłyszałem głośny ryk, który powalił mnie na ziemię. Nad moją leżącą sylwetką zagórowało wielkie futrzane cielsko. Wtedy nie myślałem o tym, czy niedźwiedź jest niebezpieczny. Moje przerażenie wynikało raczej z niewiedzy, czym jest niedźwiedź. Zadziałał instynkt nabyty w Szarej Gwardii. Przewrót w tył, dobycie miecza, szybki zwód, prawa finta, lewy dexter i wyuczone cięcie z półobrotu. Bestia najprawdopodobniej nie wiedziała czym jest dexter ani finta i nie była przygotowana na zwód szermierza. Mimo swojej pozornej ociężałości niedźwiedź łapą strącił mnie na ziemię, wgniatając w mech. Raz jeszcze przypuściłem atak, tym razem frontalny, pod szyję. Mój rapier zagłębił się jak w masło aż do połowy klingi. W tym samym czasie wielka łapa przetrąciła mi bark. Niedźwiedź padł martwy na ziemie a ja na niego. Czułem ciepłe ciało, serce jeszcze biło, lecz życie już w nim dogorywało. Widziałem tylko, że oprócz przetrąconego stawu, broczę krwią, lecz nawet nie wiedziałem skąd, bo cały już byłem w niej umazany.
Nie wiem ile leżałem potłuczony, nie wiem ile krwi ze mnie wyciekło. Obudziłem się targany gorączką i zwidami. Widziałem mojego ojca i matkę, próbowali mi pomóc, ale byli za daleko, byli uwięzieni w jakimś lochu. Przed nimi ktoś stał, pytał o mnie i bił ich nahajem. Kiedy przebudziłem się całkowicie z moich snów, spostrzegłem, że leżę na materacu w jakiejś chacie pod grubą stertą skór jedynie z wystającą głową. Na początku lepiej się poczułem, gdy nagle doszła do mnie myśl, że jestem w mniejszym, zamkniętym pomieszczeniu. Później nadeszły wątpliwości i strach. Próbowałem się ruszyć, ale nie zdołałem. Chciałem krzyczeć, ale z moich ust wydobył się tylko lekki jęk. Była to chata zielarza. Na ścianach wisiały zioła, sierpy, sekator. Na półce stała retorta, alembik, moździerz, jakiś palnik. Poza tym był tam jeden stół, kominek szafa i regał. Po pewnym czasie zjawił się i zielarz. Był to niski gnom, z krótką, siwą, równo zgoloną brodą, chodzący w skórzanym fartuchu i okularach na nosie. Niczym się nie odezwał, przyniósł mi tylko miseczkę z jakąś cuchnącą breją, którą musiałem spożyć. Zapadłem znowu w sen. Budziłem się coraz częściej. Mój opiekun okazał się być małomówny, więc i ja się do niego nie odzywałem. Karmił mnie, pomagał mi się myć. Z początku wydawało mi się to poniżające, ale sam nie mogłem się nawet podnieść z łóżka. Po pewnym czasie doszedłem do wniosku, że nie może mówić, gdyż nie odpowiadał na żadne moje pytanie. Tak jak przypuszczałem, był on zielarzem, znachorem lub kimś w tym rodzaju. Miał małą chałupkę z piecem. Przed domem suszyły się skóry i mięso z jakichś futrzanych zwierząt. Po jakimś czasie zacząłem się poruszać. Gnom traktował mnie dość sucho i obojętnie, ale pomagał i doglądał. Coraz bardziej się dziwiłem jego bezinteresownej gościnności. Spędziłem u niego około miesiąca. Gospodarz pozwalał mi oglądać swoją chałupkę i różnego rodzaju zioła. Przypatrywałem się też temu jak miesza wywary, chociaż żadnego z nich nie znałem z Podmroku. W końcu zacząłem mu pomagać. Rąbałem drewno, nosiłem zioła, których nazw nie znałem, później przyuczył mnie jak oprawiać skóry. Tak mi mijał czas i powoli dochodziłem do siebie. Przez plecy ciągnęła mi się ładnie zaszyta blizna. Pewnego wieczora gdy leżałem, mój gnomi opiekun wyciągnął z regału dużą księgę obitą czarnym postrzępionym materiałem. Położył ją na stole, zapalił lampę naftową, założył okulary, odchrząknął i pierwszy raz od ponad trzech miesięcy przemówił. Zacytował fragment książki.
„Drow, mroczny yelf, ilythiiri przez niektórych nazywany. Daleki potomek ciemnoskórej podrasy yelfów. Efekt przekleństwa, plugastwa i spaczenia Podmroku, przypisywanego faerzness. Ciemną skórą i białymi ślepiami charakteryzuje się, poza tym mniejszy i drobniejszy zacz od zwykłego yelfa. Usposobienie ma plugawe takoż samo jako wygląd, jego rany zrastają gwoli jego, a na truciznę niepodatny, jako że jad w jego żyłach płynie. Każdy kto spotka owego, straży winien go wydać i strzec się go jak ognia, piekielna bowiem to bestyja, a i mściwa. Kiedy raz taki diabeł wyjdzie z ziemi, będzie dotąd palił, zabijał i gwałcił, póki go inny czart z powrotem nie wrzuci do ziemi.”
Gnom zdjął okulary i popatrzył na mnie dłużej. Ja oniemiałem, gdy usłyszałem jego czysty głos recytujący kolejne stanze jakowejś encyklopedii. Potem w końcu przemówił do mnie:
-No i co ja mam z Tobą zrobić, Ty plugawa i nikczemna bestyjo? Hę? Twoja rana goiła się długo jak diabli, straciłeś dużo krwi. Jesteś porządny drań, nie próbowałeś uciekać, ani mnie zabić. To Ci się ceni. Wybacz mój brak zaufania, ale rzadko się tutaj widuje kogokolwiek, a już szczególnie Ilythiri. Jestem Merevir Nikodemowycz.
Tak oto zaczęła się nasza znajomość. Merevir Nikodemowycz z Beregostu był zielarzem, niegdyś alchemikiem i badaczem. Spędzaliśmy długie wieczory na rozmowach o jego przeszłości, która okazała się bardzo obszerna i ciekawa. Nie wyjawiałem mu kim jestem, a i on szczególnie o to nie pytał. Opowiadał mi o powierzchni. Gdy dowiedział się, że nie wiem nawet gdzie jestem, przeszukał swoją przepastną szafę i za cel uczynił sobie nauczenie mnie oraz przystosowanie do życia w tamtejszym świecie. Wydawał się strasznie zdziwiony tym, że nie wiem jak jest na powierzchni. Z szafy wydobył stare mapy, rulony, tuby, mapy, grimuary. Nie miałem pojęcia jak to wszystko się mieściło w tym zakurzonym regale. Opowiadał mi jak to się przeniósł na pustelnię, kiedy ludzie zaczęli prześladować nieludzi. Usłyszałem jak dawno prześladowania się już skończyły, a on nadal siedział w swojej pustelni. Po pewnym czasie zaczął zabierać mnie na polowania. Uczył mnie wszystkiego, dosłownie wszystkiego. Wiele z tego oczywiście zapominałem, ale dzięki niemu dowiedziałem się wszystkiego o tym świecie. Pokazywał mi rośliny jakie mogłem spotkać w tym lesie i te najpopularniejsze w Faerunie. Opowiadał o rasach, plemionach, jakie zamieszkują te tereny. Powiedział jak mogą być do mnie nastawieni i jak mam się z tym ukrywać. Wiedziałem, że będzie mi to potrzebne, bo do Mezzoberanzan nie było mi pisane szybko wrócić. Tak beztrosko żyłem w pustelni gnoma Nikodemowycza gdzieś w środku lasu Czat. Okazał się on być dziwakiem, intelektualistą, osobą wykształconą i nadzwyczaj przenikliwą. Wiedział, że z Mezzoberanzan zostałem wygnany. Nie domyślał się natomiast, że miałem być przyszłym władcą jednego z domów. Uczył mnie też o zwierzętach. Widział, że interesowały mnie szczególnie jedne. Gady, czyli to, co już w Podmroku mnie pasjonowało. Tam wyścigi na jaszczurach były dla mnie jedną z najlepszych rozrywek. Tutaj to były mniejsze, raczej drobne węże i jaszczurki. Oczywiście szafa Merevira zawierała też księgę dotyczącą tej kwestii. Stary album, przedstawiający ryciny najróżniejszych gadów, również tych z Podmroku z obszernymi opisami. To była moja ulubiona księga kiedy przebywałem u niego. O gadach opowiadał raczej niechętnie. Przygarnąłem żmiję, co z początku w ogóle nie mieściło się gnomowi w głowie, ale w końcu to zaakceptował. Ssabil, jak nazwałem żmiję była małym czarnym wężem. To dziwne, ale ten gad rozumiał mnie dość dobrze, co było raczej niezwykłe u tych mało inteligentnych zwierząt. Po jakimś czasie Ssabil słuchała już moich poleceń na tyle, że Merevir nie bał się jej wziąć do ręki. Na zimę naprawiłem chatę gnoma, dodatkowo ją ocieplając. Zrobiłem też szopkę na drewno. Nigdy tak nie pracowałem, w pałacu wszystko miałem podawane na talerzu. Tutaj budowałem sam dla siebie i robiłem co było mi potrzebne. Merevir ciągle mnie uczył, przerabialiśmy kolejne księgi zawierające w jego mniemaniu niezbędną wiedzę. Często biegałem po lesie dla kondycji, z kuszą dla bezpieczeństwa. Oswoiłem się z drzewami i otwartą przestrzenią, jaką był las. Ssabil okazała się być bardzo sprytnym stworzeniem. Miałem sny o moich rodzicach, jednak były one zamazane i niejasne. Byli gdzieś w oddali, dręczeni przez jakieś postacie. Nie chcieli mnie zdradzić. Ja tymczasem mieszkałem w beztroskiej chacie gnoma, gdzie czas zdawał się stać w miejscu a problemy nie zaglądały do jego drzwi.
Była noc z 2, na 3 Alturiaka. Po raz kolejny śniłem o rodzicach. Tym razem sen był wyraźniejszy. Stałem w środku wydarzeń, jednak nic nie mogłem zrobić. Mój Ojciec, Tenebris Farrezion klęczał, a obok leżała matka, śpiąc chyba. Jakiś inny drow, stojący przed nim mówił coś, bił szpicrutą po twarzy. Ojciec splunął mu w buty śliną zmieszaną z krwią. W ripoście dostał solidnego kopniaka w brzuch. Drow zaczął się z niego śmiać, wyjął z kieszeni szkatułkę. Pokazał ją ojcu z bliska, ten tylko coś jęknął. Drow szepnął coś do szkatułki, położył ją przed Tenebrisem i wyszedł. Na puzdereczku widniał Znak. Czerwony Cień wypłynął ze szkatułki. Przedstawiał on jakąś nieokreśloną postać, z słabo zarysowaną twarzą. Przepłynęła przez ciało mojego ojca, potem matki. A potem… Potem stało się to czego się najbardziej bałem. Karminowe widmo popatrzyło się dokładnie na mnie, uśmiechnęło się i wskazało mnie. Wtedy się obudziłem. Nie mogłem spać przez resztę nocy. Nie powiedziałem nic Merevirowi. Starałem się o tym zapomnieć. Spokój pustelni gnoma mnie koił.
Aż do pewnego dnia. Wtedy to zawitał do nas gość. Pierwsza osoba z powierzchni jaką poznałem, po gnomie. Joselitte, półelfka, tropicielka, zwiadowczyni. Merevir wylewnie ją powitał, nazwał mianem swojej córki, chociaż widać było, że nie miała w sobie nic z gnoma. Była olśniewająco piękna. Miała długie kruczoczarne włosy spięte misternie w kok, smukłą sylwetkę i duże niebieskie oczy, w które mogłem patrzeć bez ustanku...
Diakonis. |
komentarz[12] | |
|
|
|
|
|
Komentarze do "Wygnany Książę - Rozdział II - Wygnanie" |
|
|
|
|
|
|
|