Szukaj |
>NASZE STRONY |
MAIN |
|
|
GRY FABULARNE |
|
|
GRY cRPG |
|
|
FANTASTYKA |
|
|
PROJEKTY |
|
|
|
|
Statystyki |
userzy w serwisie: gości w serwisie: 0 |
|
|
|
|
Wygnany Książę - Rozdział III - Miłość i Zguba
"Ostatni rozdział przeszłości Diakonisa Farreziona czyli rzecz o miłości, zgubie i metamorfozie, dedykowany Joselitte Dressdenou."
Przyjechała do nas z początkiem wiosny. Wtargnęła jak burza w nasze spokojne, pustelnicze życie. Wniosła ze sobą tyle energii i radości. Ten dzień pamiętam jak dziś.
Z dala słyszałem jakiś narastający dźwięk. Wyjąłem kuszę i stanąłem w pozycji gotowej do strzału w kierunku odgłosu. Wtedy na celowniku pojawiła się Joselitte. Koń pędził prosto na mnie, a ona dość słabo trzymała się w siodle. Już chciałem strzelać, ale coś mi powiedziało żebym się wstrzymał. Parę metrów ode mnie, dziewczyna po prostu zsunęła się z konia, jakby była szmacianą kukiełką. Zwierzę ominęło mnie i podreptało gdzieś na bok. Stałem chwilę oniemiały, później ostrożnie podszedłem do leżącej postaci, trzymając ją ciągle na celowniku kuszy. Postać jęknęła coś i wtedy zobaczyłem na jej boku pokrwawione szmaty, a na ramieniu ranę. W tym samym momencie z tego samego kierunku z którego przyjechała dziewczyna wyskoczył na mnie jakiś wilkokształtny stwór. Byłem w tym momencie pod wpływem adrenaliny i w pełni przygotowany na jakikolwiek atak. Automatycznie wystrzeliłem prosto w pysk zwierzęcia i usunąłem się z toru lecącego już ciała. Bestia zwaliła się obok mnie na ziemię. Wróciłem do elfki. Wziąłem ją na ręce i zacząłem wołać Merevira, kiedy niosłem ją do chatki. Zaalarmowany gnom pojawił się w drzwiach z kuszą w ręce, lecz gdy zobaczył dziewczynę i ścierwo przed domem, wnet pojął co się stało. Wszedłem do domu i położyłem dziewczynę na uprzątniętym stole. Merevir opatrywał ją i szył, a ja mu pomagałem, co zajęło nam parę godzin. Dziewczyna była mocno poraniona i potłuczona. W świetle zauważyłem, że była półelfką. Strój miała szary, a na ramieniu jakąś blachę jednostki wojskowej.
-Eh córuś, ładnie wpadłaś. Z tego stary Mer Cię tak łatwo nie wyciągnie. Po coś w ogóle to ścierwo tutaj przyprowadziła? - gnom mówił do siebie podczas zaszywania jej ran. Ona zaś ciągle była nieprzytomna. Biegałem ciągle po wodę, zioła i szmaty. Merevir uwijał się przy niej bez ustanku. Tak wyglądały nasze kolejne dwa dni. Bez snu, bez odpoczynku, co chwila przygotowywanie maści, zmiana bandaży, smarowanie, szukanie ziół, bądź przygotowanie posiłku. Bez żadnych wyjaśnień, tylko polecenia. W końcu się obudziła. Początkowo trochę majaczyła, później wymieniła kilka sensownych słów z Merevirem. Teraz mieliśmy już mniej pracy. Spaliśmy na zmianę po kilka godzin. Joselitte obudziła się na mojej warcie. Popatrzyłem w jej piękne błękitne oczy, znużone wysiłkiem. Były cudowne, a ich dno wydawało się być odbiciem nieba pełnego gwiazd. Podziękowała mi wtedy za uratowanie, a ja tylko chwyciłem jej dłoń i uśmiechnąłem się. Siedziałem jak zaczarowany wciąż trzymając jej dłoń. Minęło kilka dni i zaczęła się już częściej budzić. Odbyliśmy naprawdę dużo rozmów. Joselitte okazała się być przybraną córką gnoma. Była też zwiadowczynią w komandzie Szaro-Gwardzistów, którego nazwa przypomniała mi naszą Farreziańską Szarą Gwardię w Podmroku. Joselitte była bardzo rozmowna, opowiadała o sobie tak dużo, a mnie właściwie o nic nie spytała, poza tym jak się tu dostałem. Nie żywiła do mnie też żadnej niechęci, odrazy, czy choćby nieufności, pomimo mojej mahoniowej skóry. W tym czasie wybudowałem dla Joselitte chatynkę przyległą do naszej. W końcu dama musiała mieć oddzielny pokój gościnny, jak to mówił Merevir. Joselitte zamieszkała u nas. Zaprzyjaźniłem się z nią, razem polowaliśmy, przynosząc do domu różnego rodzaju zdobycze. Pokazałem jej Ssabil. Początkowo bała się jej trochę, ale kiedy spostrzegła, że Ssabil jest praktycznie cały czas gdzieś w mojej kieszeni, przyzwyczaiła się do niej, a nawet brała ją na ręce. Złapałem konia Joselitte. Nie mogła co prawda jeszcze jeździć, gdyż żebra i plecy doskwierały jej za bardzo, ale uczyła mnie teorii. Próbowałem jakoś utrzymać się na koniu. Uczyła mnie jak używać bicza, broni niezbyt mi znanej, lecz niezwykle finezyjnej. Tak mijały kolejne miesiące. Joselitte powoli nabierała sił. Nadchodziła zima, więc czyniliśmy do niej przygotowania. Z początkiem zimy zrobiliśmy sobie święto. To były moje sto dwudzieste piąte urodziny, o których już zapomniałem, bo przestałem liczyć upływ lat w tej enklawie spokoju. Tego dnia Merevir wyjął ze swojej szafy stary, zakurzony żupan, w szmaragdowym kolorze, a Joselitte ubrała się w pięknie haftowaną fioletową koszulę i czarną kamizelę. Ja zaś siedziałem w swoim niedopasowanym i nieumiejętnie uszytym stroju. To były moje urodziny. Merevir wyciągnął instrument w kształcie worka z paroma ustnikami i rurami, Joselitte wyciągnęła z juków zalakowany dzbanuszek miodu. Do późnej nocy piliśmy, śpiewaliśmy i graliśmy. Z okazji mego święta dostałem od Joselitte mistrzowsko wykonany bicz, a od Merevira obsydianową broszę w kształcie róży. Nad ranem poszliśmy spać. Dzień następny spędziłem z Joselitte na przyjemnym lenistwie, wylegując się przed chatkami. Tej nocy miałem sen. Widziałem Znak i Karminowe Widmo. Wskazywał w moim kierunku i zbliżał się. „Wiem gdzie jesteś” mówił. Ta noc była dla mnie straszna, próbowałem jeszcze zasnąć, ale nachodziły mnie straszliwe koszmary o Czerwonym Cieniu. Nad ranem obudziłem się spocony i rozedrgany. Paskudnie się czując wyszedłem nad potok, umyć się i trochę zrelaksować. Kiedy wszedłem do wody, wciąż rozmyślając o moich koszmarach, myślałem czy nie powinienem powiedzieć o tym Merevirowi. Moje rozmyślania przerwał śpiew. Z początku cichy i delikatny, z akompaniamentem harfy. Moim oczom ukazała się Joselitte w powiewnej sukience z białego tiulu. Spoglądała na mnie, wciąż śpiewając nastrojową, tajemniczą i bardzo romantyczną pieśń. Śpiewała w jakimś nieznanym mi języku, aczkolwiek intuicyjnie wyczuwałem o czym jest. Opowiadała o dwojgu kochanków, poróżnionych rasowo, którzy nie mogli być razem, lecz przyrzekli sobie wieczną miłość. Powoli, intonując swoim delikatnym głosem, zbliżała się do mnie, leżącego na skraju potoku. Onieśmielony jej widokiem, nie byłem w stanie się poruszyć. Moje serce zaczęło silniej bić, a krew zaczęła się burzyć w żyłach. Zrozumiałem, że od pierwszego momentu, kiedy niosłem ją nieprzytomną do chaty, pokochałem tę wesołą dziewczynę. Podeszła do mnie od tyłu, przysiadła za mną i kończyła swoją starą, miłosną pieśń. Odłożywszy harfę, dotknęła lekko dłonią mego ramienia, odruchowo cofając rękę. Ja uniosłem dłoń i dotknąłem jej delikatnych palców. Trzymając się mojej ręki weszła do wody, w białej prześwitującej sukieneczce. Wtedy poznałem co to miłość w pełnym słowa tego znaczeniu. Słowa nie były potrzebne. Za komunikację posłużyły nam gesty dłoni, grymasy twarzy i lekkie jęki. Pół dnia spędziliśmy w potoku i jego okolicach. Kiedy się już ubrałem, zaniosłem ją w ociekającym suknie do jej chatki. Wszedłem razem z nią. Gdy się przebierała, siedziałem na jej łóżku, które sam zrobiłem. Moim oczom ukazały się okrągłe kształty mojej ukochanej i lekki rumieniec na twarzy. Usiadła obok mnie i zaczęliśmy rozmawiać. O tym co ona czuje do mnie, a co ja czuję do niej, a potem znowu się kochaliśmy. Wieczorem wróciliśmy z polowania przynosząc kilka królików do chaty Merevira. Wiedział już co się odbyło nad potokiem. Ten gnom wiedział wszystko, było to widać w jego oczach. Siedział przy nakrytym stole, w swoim odświętnym żupanie. W jego domku panował nadzwyczajny porządek.
-Siądźcie dziatki. Dzień ten należy uczcić. Wszyscy jak tu siedzimy, wiemy co się dziś stało. Mam nadzieję, że będziesz się nią lepiej opiekował niż ja - z tymi słowami i szerokim uśmiechem na twarzy, gnom wyciągnął z pod stołu spory gąsiorek wina. Nie czekając długo, przyjęliśmy zaproszenie i siedliśmy przytuleni do siebie przy stole. Przy winie szybko rozplątały się języki i to było drugie święto jakie obchodziłem w pustelni Merevira. To był 18 Flamerule i odtąd ten dzień utkwił w mojej pamięci. Tej nocy mój opiekun opowiadał o swoich miłościach, romansach i zawodach. Był to jeden z najszczęśliwszych dni w moim życiu. Od tej pory życie było takie piękne. Razem polowaliśmy, a w kilka dni później, z pomocą Merevira, zacząłem budować dla nas dom. Pół roku minęło w beztrosce Nasz dom był ciepły i przytulny, ale przede wszystkim wspólny. Od tej pory nasza „pustelnia” liczyła 3 budynki. Jakże upojnie mijał wtedy czas. Jeździliśmy razem na koniu, uczono mnie języków, a ja opowiadałem o realiach życia w Podmroku. Rozbudowywałem nasz dom, Joselitte go upiększała, a Merevir zbierał dla nas zioła. Pewnego dnia stary gnom nie wiadomo skąd przyprowadził 3 kozy. Starą chałupkę, gdzie mieszkała Joselitte przerobiłem na stajnię. Ona przygrywała mi na harfie do pracy, komponowała nowe pieśni, pisała ballady. Tak minęły dwa lata, w wesołej beztrosce, bez szczególnych przełomowych wydarzeń. Jeszcze raz śnił mi się Karminowy Cień, jak przemierzał tunele Podmroku, ciemne bory, wysokie góry i powtarzał słowa „Wiem gdzie jesteś”. Rano obudziłem się zlany potem, ale Joselitte obejmując mnie czule, uspokajała. Trenowałem szermierkę razem z Joselitte, gdyż była dobrą wojowniczką. Moja żona potrafiła też wspaniale szyć, czego zupełnie się po niej nie spodziewałem. Pewnego wieczora zobaczyliśmy, że Ssabil złożyła jaja w gnieździe pod naszym domem. Nie pilnowałem swojego gada, żmijka wymykała się dość często. Zresztą była na tyle przyuczona, że nie bałem się jej wypuszczać. Joselitte napomknęła wtedy coś o potomstwie. Czas mijał, a my żyliśmy razem. Stadko kóz się powiększyło, dzięki czemu mieliśmy mleko i ser. Pewnego dnia moja ukochana oznajmiła mi dobrą nowinę. Miałem zostać ojcem. Z początku myśl ta powaliła mnie, ale później byłem uszczęśliwiony. Merevir także się niezmiernie ucieszył gdy usłyszał o naszym potomku. Dnia 8 Młota moja żona Joselitte Dressdenou Farrezion powiła syna, Saevel’a Tenebrisa Farreziona. To był dzień szczęścia i radości. Zaraz po porodzie siedziałem przy matce, która też promieniowała szczęściem. Nasz gnomi położny, Merevir, zajął się dzieckiem kiedy Joselitte usnęła. Ja natomiast poszedłem na łowy, przynieść zdobycz dla mojego syna, tak jak nakazywał zwyczaj mojego domu. Półnagi, nakreśliłem na swoim ciele rytualne znaki, wziąłem moją broń, rapier otrzymany od ojca i wypowiedziałem hymn mego rodu. Poszedłem na polowanie. O północy jak nakazywał zwyczaj, odnalazłem moją zwierzynę, wielkiego szarego jelenia. Tak jak moi pradziadowie, rzuciłem się na niego z ostrzem mego ojca. Walka nie trwała długo, zwierze szybko padło. Poćwiartowałem mięso, zdjąłem skórę, która przyodziałem i nad ranem zawróciłem w kierunku domu. Nad moim domem widziałem już z dali czerwony dym. To nie mogło być prawdą, a jednak było i to najgorszą z możliwych. Pobiegłem ile sił w nogach. Wpadłem do mojego domu. Nie zastałem nikogo, więc wpadłem do chaty Merevira, lecz tam też było pusto. Wybiegłem jak opętany na zewnątrz, wołając na wszystkie strony imię mojej żony. Za domem zauważyłem jakiś ruch. Wyszedłem na wpół zrozpaczony, na wpół wściekły. Widziałem Merevira leżącego w trawie. Obok stał Czerwony Cień, tym razem we własnej osobie i w materialnej postaci. Wyglądał niczym diabeł. Powiedział do mnie coś w niezrozumiałym języku. Zaśmiał się gardłowo i wyciągając tylko ręk,ę skaleczył dotkliwie mój umysł i ciało. Padłem bez ruchu na ziemię. Widziałem jak do mnie podchodzi, ciągnąc po trawie za żupan gnoma. Twarz mojego opiekuna wykrzywiona była w nieludzkim grymasie, a na czole widniał Znak. Cień rzucił zwłoki obok mnie, czułem bijącą od Merevira śmierć. Gnom wbijał oczy gdzieś w dal, usta wykrzywiał w agonalnym bólu, ale na twarzy widać było nienawiść, złość i chęć walki. Wtedy diabeł podniósł mnie jedną ręką, a drugą przystawił do twarzy naszyjnik mojej ukochanej żony. Następnie zgniótł go w ręku, z parszywym uśmiechem. Zachowałem się jak ojciec w moim śnie i splunąłem mu w twarz.. Diabeł kopnął mnie w krocze i rzucił o ziemię.
-Nigdy nie zobaczysz swojej dziwki nędzarzu. Nigdy!
Rozbudził tym we mnie nieznane mi dotąd pokłady nienawiści i rozpaczy. Musiał poczuć emanujące ode mnie emocje. Na chwilę odsunął się jakbym go oślepił, a twarz przybrała na moment grymas strachu, lecz potem znów zaczął się szyderczo uśmiechać. Wyciągnął w moim kierunku rękę i zaczął ze mnie wysysać życie. Czułem jak wypływa ze mnie dusza, jak moje wspomnienia odlatują. Wspomnienia przyjaciół z Pałacu, Szarej Gwardii, Ssabil, Merevir, mojej matki i Joselitte zostały skradzione. Jedynym wspomnieniem, które udało mi się ocalić, był widok mojego ojca. I wtedy właśnie zdarzyła się cudowna rzecz. Kiedy już w głowie mi ciemniało, a na oczach miałem mroki, coś wyskoczyło na czarta. Ten został odrzucony na kilka metrów, a jakiś czarny cień przemknął obok. Poczułem chwilową ulgę, a potem zobaczyłem jakiś błysk w ręce diabła. Wydawało mi się, że słyszę odgłos metalu. Błysk, zapach ozonu, dymu. Magia? Widziałem tylko, jak jakaś ciemna kula materii, pchnięta z ręki Cienia, potoczyła się w moją stronę. Powietrze zadudniło, fala ciśnienia uderzyła w moją głowę, a podmuch powietrza uderzył mnie w twarz. Zemdlałem...
Diakonis. |
komentarz[17] | |
|
|
|
|
|
Komentarze do "Wygnany Książę - Rozdział III - Miłość i Zguba" |
|
|
|
|
|
|
|