Szukaj |
>NASZE STRONY |
MAIN |
|
|
GRY FABULARNE |
|
|
GRY cRPG |
|
|
FANTASTYKA |
|
|
PROJEKTY |
|
|
|
|
Statystyki |
userzy w serwisie: gości w serwisie: 0 |
|
|
|
|
Wygnany
Książę - Rozdział IV - Życie po Śmierci„Przebudziłem
się ze snu, przebudziłem się ze błogiego snu i poczułem swąd tego świata. O
śnie musiałem zapomnieć, żeby przyjąć życie jakim jest”
Diakonis
Farrezion Kiedy
wstałem był poranek. Nie mogłem się z początku ruszyć, gdyż moje ciało
przejmował dotkliwy chłód. Na dodatek głowa mnie straszliwie bolała.
Przypomniałem sobie zajście z Karminowym Cieniem. Poczułem przez to wielki
strach. Przez moje ciało przeszły dreszcze i dopiero po chwili udało mi się
dojść do siebie. Las wokół spowiła niska mgła. Podniosłem się i zobaczyłem coś
okropnego. Trup Merevira nadgnity i oblazły przez robaki, wciąż patrzył się w
dal swoimi martwymi oczami. O mało co nie zwymiotowałem na niego. Dopiero
później pomyślałem o Joselitte i moim synu. Uświadomiłem sobie wtedy, że
musieli zginąć. Nie wiem czemu, ale po prostu czułem, że nie ma już ich na tym
świecie. Przepełniony bólem i nienawiścią, wydałem z siebie przejmujący krzyk,
który wstrząsnął lasem. Zapłakałem nad trupem mego opiekuna i znowu
wykrzyczałem z siebie całe cierpienie. Mój ogromny gniew, który skierowany był przeciwko
postaci diabła, która zabrała mi to, co kochałem, znajdował ujście w
przeraźliwym krzyku. Las wibrował złością, nienawiścią i gniewem, wszystkimi tymi
emocjami, które ode mnie chłonął. Kiedy przerywałem krzyk, zapadła kompletna
cisza. Nie słychać było żadnych szmerów, ani innych dźwięków. Wtedy poczułem na
swoich plecach zimny, śliski dotyk. Uspokoiłem się i przypomniałem sobie, że
zostało mi jeszcze coś z mojego dawnego życia. Żmija w pewien sposób odczuwała
mój ból, dzieląc go ze mną. Czułem w mojej głowie, że przechodzą przez nią takie
same emocje, kiedy wiła się wokół mojej ręki. To zwierze niesamowicie się za
mną zżyło. Cieszyło mnie, że przynajmniej Ssabil była blisko. Musiałem czym
prędzej wziąć się w garść i opuścić to miejsce. Jeszcze tego samego dnia
wykopałem grób i postawiłem tabliczkę w miejscu gdzie spoczął mój druh i
opiekun Merevir Nikodemowycz. Przygotowałem się następnie do drogi. Do torby
spakowałem zioła, suszone mięso i ubrania uszyte przez Joselitte. Przy boku
umieściłem mój rapier i bicz, który dostałem od żony. Zabrałem ze sobą wszystko
co było mi najbliższe. Wziąłem jeszcze portret mojej kochanej Joselitte,
narysowany przez Merevira i dziennik, który pisał. Ten sam, z którym się nigdy
nie rozstawał. Ostatnią rzeczą jaką zabrałem, była maska, którą zrobił mi mój
gnomi przyjaciel. Wszystkie pozostałe rzeczy z trzech domów, schowałem w
skrytce pod podłogą w mieszkaniu Merevira. Zamknąłem chaty, wypuściłem kozy,
osiodłałem konia. Byłem gotów do drogi. Przypomniałem sobie o mapach, które
wziąłem od Merevira i ustaliłem kierunek, w którym podążę.
Jeszcze tego samego dnia, jadąc powoli, znalazłem
się na szlaku. Pierwszym widokiem jaki mi się ukazał, były ciągnące się w dal
pola. Dojrzałem też jakąś osadę na horyzoncie. Po drodze minąłem jakiś wóz.
Woźnica, jakiś chłop ze wsi nieopodal, patrzył się na mnie z pewnym niepokojem.
Spojrzałem na niego z ciekawością, którą kryła moja biała maska. Byłem dla
niego zwykłym białym jeźdźcem. Przyspieszyłem i po chwili na drodze zobaczyłem
dzieci. Obok siebie szli dziewczynka i chłopczyk, śmiejąc się. Dawał jej
kwiatki, ona zaś mu coś śpiewała. Podjechałem do nich.
-Witajcie dzieciątka. Wesoło wam? - dzieci wyląkły
się mnie trochę, ale chłopiec, wyraźnie odważniejszy, odpowiedział:
-Tak. Bardzo nam wesoło, gdyż jest taki piękny
dzień, a mój ojciec pozwolił mi wyjść z Blaume na spacer.
-Takiś wesół chłopcze. Zatem zapamiętaj dobrze moje
słowa. Świat jest zły i okrutny, nienawidzi wesołych i karci szczęśliwych.
Żyjemy po to, by cierpieć. Kiedy ty się uśmiechasz, ktoś musi za ciebie
odczuwać ból. Bogowie nie znają litości. Kto zaznał przyjemności, musi później
doświadczyć smutku.
-Ależ Panie, czemuż takie smutne rzeczy mówicie,
przecie jest taki piękny dzień? Ptaki śpiewają, słoneczko wesoło świeci. –
dziewczynka, która dotąd milczała, odezwała się teraz.
W odpowiedzi ściągnąłem swoją maskę. Dzieci się
przelękły. Wyciągnąłem mój rapier i wymierzyłem cios w chłopca. Jego głowa
potoczyła się w bok, a ciało opadło bezwładnie na ziemię. Dziewczynka szeroko
otworzyła usta i patrzyła oniemiała na mnie. Ja chwyciłem ją za ramię po czym
zbliżyłem swoją twarz do jej twarzy. Tuż przed jej oczyma, oblizałem mój rapier
z krwi jej kolegi.
-Teraz już ptaszki nie ćwierkają tak wesoło, a
słoneczko nie świeci tak przyjaźnie. Czyż nie?
Założyłem z powrotem maskę, wytarłem rapier, wskoczyłem na
konia i prędko odjechałem w swoją stronę. Nie czułem wielkiej przyjemności, że
zabiłem tamtego chłopca. Było mi to zupełnie obojętne, ale czułem satysfakcję,
że mała zrozumiała, że świat jest okrutny i że poczuła to co kiedyś ja...
***
Siedziałem w karczmie. Miałem wtedy sto
czterdzieści lat i właśnie obchodziłem swoje urodziny. Nikt o tym nie wiedział,
nikt nie pamiętał. Ale to dobrze, gdyż w żadnym mieście nie zabawiłem dłużej
niż pół roku. Pracowałem, spałem, poznawałem nowe krainy, stroniłem od innych.
Przez 12 poprzednich lat żyłem tak samo. Jeździłem, brałem zlecenia, zabijałem
i kradłem. Początkowo byłem nawet w gildii złodziei, ale nie trwało to długo. Tyle
tylko, żeby nauczyć się fachu. Były moje sto czterdzieste urodziny. Mimo, iż
nikt o tym nie pamiętał, czternaście osób dowiedziało się o tym przed śmiercią.
Patrzyli w moje oczy i widzieli moją twarz jako jedni z nielicznych. A ja ich
zabijałem, na różne sposoby, czasem zadając ból przed końcowym ciosem. Zabiłem
dziś ojca dzieciom, córkę ojcu, żonę mężowi, bratu brata. To był pracowity
dzień. Teraz nadszedł czas na odpoczynek. Podszedłem do szynkarza, który już
znał moją białą maskę. Zapłaciłem mu za noc i dostałem klucz.
-Wino i wodę przyniosę za chwilę - powiedział, ale
nie słuchałem go.
Poszedłem do swojego pokoju w karczmie „Zakuty
Gwyrn”, znajdującej się w maleńkiej wiosce, nieopodal Wrót Baldura.
***
Była zimna noc, przejmujący mróz przeszywał mnie.
Siedziałem na grubej warstwie śniegu, okryty moją opończą ze wszystkich
możliwych stron. To było pierwsze, prawdziwe zadanie dla Złodziei Cienia.
Assasynacja jakiejś ważnej osoby, której imienia nawet nie znałem. Miałem tylko
rysopis. Był ze mną jeden ubezpieczający, ale był nim mój instruktor, który w
razie niepowodzenia mógł jeszcze zabić cel. Nie był tam jednak po to żeby
ratować mój tyłek. Zadanie musiałem wykonać sam. Od tego zależała moja reputacja
i dalsza kariera. Siedziałem w kucki na dachu, pełnym śniegu, przywiązany liną
do ceglanego komina. Niebo było przejrzyste, a księżyc w kwarcie nie dawał za
dużo światła. Z budynku naprzeciwko zaczęli wychodzić szlachetnie urodzeni
ludzie. Ubrani w kolorowe szaty, suknie, ze swoimi strażnikami. Pierwsze karoce
już odjeżdżały. Przyjęcie miało się ku końcowi, a goście opuszczali teatr. To
było proste zadanie. Wystarczyło wymierzyć, odpalić i zapomnieć… Siedziałem
przykryty grubym, białym pledem, gdyż było zimno jak cholera. Przynajmniej pod
tą szmatą zatrzymywało się trochę ciepła. Z dachu było widać wszystko jak na
dłoni. Była to stara biblioteka, najwyższych pięter od dawna nikt już nie
używał. Przechowywano tam tylko stare księgi, do których już nikt nie zaglądał.
Była to stara, kamienna i niezwykle monumentalna budowla. Dach też miała stary,
pokryty rozlatującymi się już dachówkami, ledwie trzymającymi się kupy. Przynajmniej
śnieg to razem trzymał. Czekałem na śniegu, trzymający w ręku wielką,
naładowaną kuszę. W końcu zobaczyłem jak z budynku wychodzi mój cel. Do serca
uderzyła mi adrenalina, kochałem tą robotę i to ryzyko. Pracowałem już dla
różnych gildii i różnych zleceniodawców, ale złodzieje Cienia dawali mi
najwięcej adrenaliny. Widziałem jak z budynku wyszła kobieta, mająca może 40
lat, w okularach i skromnej, acz eleganckiej czarnej sukni balowej. Towarzyszył
jej młodzieniec, ubrany w biały odświętny mundur będący zapewne jej przybocznym
strażnikiem. Przy boku kołysał się miecz, którym miał bronić swojej pani w
wypadku niebezpieczeństwa lub ataku. Dama szła powoli do swojej ciemno-zielonej
karety. Czasu na wymierzenie miałem aż nadto. Widziałem jak powoli idzie,
rozmawiając ze swoim strażnikiem i coś żywo gestykulując. Wyciągnąłem kuszę,
przyłożyłem policzek do kolby, wymierzyłem, biorąc poprawkę na wiatr. Moja
kusza nie była zwykłą bronią. Takie kusze robili złodzieje Cienia wyłącznie na
specjalne okazje. Ta broń wyrzucała aż dwa pociski na raz. Nacisnąłem miękko
spust. Świst przeszył ciszę i spokój nocy. Dwa pociski przecięły powietrze. Od
razu po oddaniu strzału przykryłem się białym kocem tak, żeby widzieć, co się
stało. Dwa bełty, które wysłałem na powitanie hrabiny, godnie ją przywitały.
Jeden trafił w prawe oko, drugi w klatkę piersiową. Impet rzucił tą niewielką
kobietą do tyłu. Wylądowała w zaspie śniegu, która po chwili zaczynała nabierać
karminowej barwy. Umarła od razu, nie mając nawet drgawek. Leżała wykręcona w
tył w nienaturalnej pozycji, z głową odchyloną do tyłu. Jej strażnik zaczął się
miotać wokół niej, próbując pomóc. Był amatorem, nie przypatrywał się wieży, z
której oddano strzał.
Lusterko zamrugało do mnie. Dostałem sygnał odwrotu i to
natychmiastowego. To było to, co lubiłem najbardziej w tej robocie. Nieoczekiwany
zwrot wydarzeń. Wstałem, zapiąłem klamrę od mojej białej opończy i założyłem
kuszę na plecy. Jednym ruchem doskoczyłem do komina, szybko odwiązałem linę.
Śnieg zaskrzypiał pod moimi stopami. Musiałem szybko uciekać, natychmiastowy
odwrót zarządzano tylko kiedy robiło się naprawdę gorąco. Stałem na jednym z
wyższych budynków. Inne dachy były kilkanaście metrów w dół. Rzuciłem się w
poślizg po dachu biblioteki, kończąc go długim skokiem. Zleciałem kilkanaście
metrów w dół i wylądowałem bezpiecznie. Była to zasługa mojego magicznego
pierścienia, z którym nigdy się nie rozstawałem. Udałem się w stronę miejsca
spotkań kryzysowych. Przebiegłem długi dach kamienic, rzuciłem się w przód,
przeskakując kilka metrów nad wąską uliczką. Miękko wylądowałem na śniegu na
następnym dachu, od razu rozpoczynając bieg do mojej kryjówki. Usłyszałem bicie
dzwonów alarmowych. Widać ktoś zauważył dywersantów Złodziei Cienia, a na
ulicach straż zaczęła poszukiwania. Mój krok stał się rytmiczny, wyuczony. Nie
pierwszy raz przebiegałem bo dachach Waterdeep. Biegłem po ośnieżonym dachu. Utrudniało
to moją ucieczkę, kilka razy mało brakowało, a bym spadł. Byłem widoczny od
prawej strony, w dole ciągła się dość szeroka ulica, dobrze rozświetlona
ulicznymi latarniami. O tej porze nie było w mieście nikogo poza strażą
szukającą przestępców. Miałem pecha, gdyż jakiś patrol przechodził właśnie tą
drogą. Spostrzegli mnie i bez żadnych ostrzeżeń wymierzyli kilka bełtów z
kuszy. Usłyszałem świst i poczułem jak kilka bełtów przeleciało obok mojej głowy.
Miałem wtedy dużo szczęścia, więc postanowiłem go nie kusić i pobiegłem dalej.
Nie byłem dobrze widoczny na dachu, a w dodatku biegłem na tyle na ile mi siły
pozwalały. Strażnicy nie mieli szans na oddanie kolejnych strzałów. Krzyczeli,
biegli za mną, wołając o posiłki. Na darmo jednak, gdyż ja nie nosiłem nawet
skórzanej zbroi, a oni mieli na sobie kolczugi. Szybko zgubiłem więc ten niedołężny
pościg. Biegłem dalej. Mróz był duży. Sprzyjało mi to, chociaż zimno
doskwierało mi niemiłosiernie. Śnieg był twardy, a miejscami wręcz zlodowaciały.
Wkrótce zaczęło też padać, najpierw lekki śnieżek, a potem widoczność została
bardzo ograniczona przez duży wiatr i śnieg. W końcu zeskoczyłem z dachów, tym
razem o mało się nie łamiąc. Pobiegłem w stronę jednego z wejść do podziemi.
Zwolniłem tempo, pozwoliłem sobie odpocząć w marszu. Karczma „Kamień Milowy”
była niedaleko, kilka przecznic dalej. Kiedy byłem już w pobliżu, zacząłem się
kryć. Nie mogłem sobie pozwolić na taką swobodę, kiedy byłem tak blisko mojego
wejścia. Tak jak myślałem, przy karczmie stali strażnicy. Co gorsza tuż przy
moim wejściu - małym okienku piwnicznym, przy samej ziemi. Nie widzieli mnie
chociaż stałem niedaleko, ale byłem w cieniu, a zamieć już rozszalała się na
dobre. To było cholernie niebezpieczne. No, ale właśnie dla takich chwil żyłem.
Do plecaka wsadziłem mój ekwipunek i płaszcz. Wymierzyłem odległość,
przyjrzałem się raz jeszcze całej sytuacji.
Mój plecak ślizgiem wylądował idealnie pod stopami
strażników. Zdziwieni, nie wiedzieli co robić, zdążyli tylko popatrzeć w białą
przestrzeń, z której nadleciał plecak. W tym samym momencie wystrzeliłem bełt.
Wbił się w gardło jednego ze strażników, spowijając tym samym grupkę straży w
całkowitej ciemności. Była to jedna z moich umiejętności nabytych jeszcze w
Podmroku, która często wybawiała mnie z opresji. Wziąłem rozpęd i rzuciłem się
po oblodzonej drodze trafiając prosto w małe okienko w murze karczmy, przy
okazji chwytając za sobą plecak. Dobrze, że usunąłem nie dawno szkło w oknie, gdyż
teraz bezpiecznie zsunąłem się tunelem w dół do podziemnego labiryntu,
ciągnącego się pod miastem Waterdeep.
Tutaj
historia urywa się. W smoczej jaskini znalazłem jeszcze kilka jego kartek,
niektóre zawierają niezrozumiałe dla mnie przesłanie, inne to dane jakichś
agentów. Pozostałe jego manuskrypty są napisane w nieznanym mi języku, bądź
zaszyfrowane. Żadnych innych przedmiotów związanych z Diakonisem Farrezionem w
jaskini Valthara nie znaleźliśmy. Wszystkie inne teksty, których nie umieściłem
tutaj są albo niezwiązane z postacią Diakonisa Farreziona, albo są nie do
odczytania. Moi bracia zakonni wciąż próbują odczytać pozostałe teksty. Ja sam
w podróżach poszukuję innych wzmianek na temat zamaskowanego drowa. Z tego co
udało mi się dowiedzieć, ostatni raz Zamaskowanego Jeźdźca widziano w Athkali,
na dzień przed śmiercią króla Istafa II, dwa lata temu. Od tego czasu słuch o
Diakonisie zaginął.
Verizig
Namastir - kapłan 3-go kręgu kościoła Lathandera.
Diakonis. |
komentarz[72] | |
|
|
|
|
|
Komentarze do "Wygnany Książę - Rozdział IV - Życie po Śmierci" |
|
|
|
|
|
|
|