Szukaj |
>NASZE STRONY |
MAIN |
|
|
GRY FABULARNE |
|
|
GRY cRPG |
|
|
FANTASTYKA |
|
|
PROJEKTY |
|
|
|
|
Statystyki |
userzy w serwisie: gości w serwisie: 0 |
|
|
|
|
Drużynowe więzi.
Pogodne, spokojne lato malowało okolicę Białych Wierchów pięknymi barwami. Gęsty Wysoki Las, na obrzeżu którego przycupnęła ta niewielka osada, zielenił się w świetle eleasiasńskiego słońca, promieniejąca w jego blasku natura zdawała się oddychać pełną piersią. Na niebie królowały ptaki grające swoje różnorakie pieśni. Zwierzęta łowne i drapieżne przechadzały się zaś w cieniu wielkich drzew odbywając odwieczną grę o przetrwanie. Ludzie i inne rasy, mimo swej buńczuczności również musiały się podporządkować odwiecznemu boskiemu cyklowi życia. Z tego też powodu w ten ciepły dzień na polach po południowej stronie Wierchów większość mieszkańców uwijała się przy żniwach. Nie było tu gorączkowej bieganiny pod groźnym okiem pańskiego ekonoma ani mozolnej, niemal niewolniczej pracy ze zgiętym karkiem typowej dla pańszczyzny. Nie, praca tutaj była równie ciężka, jednak dawała o wiele więcej radości. Pracowało się tutaj z własnej woli, na swoje.
- Proszę bardzo – powiedział z uśmiechem Sigizmund zrzucając z wąskich, żylastych ramion pokaźny snopek. Dwaj młodzi chłopcy od razu złapali się za niego i wtaszczyli na w połowie już zapchany drabiniasty wóz, mężczyzna zaś wziął do rąk bukłak i pociągnął z niego zdrowego łyka. Czując jak woda leżąca do tej pory spokojnie w cieniu wozu rozlewa się po jego organizmie miłym chłodem, Sigizmund rozejrzał się dookoła. Pole, na którym uwijali się teraz jego przyjaciele nie było wielkie, w pełni jednak wystarczało na zaspokojenie potrzeb ich wioski. Zaś z ziemniakami rosnącymi jeszcze na zachodnim polu, myślistwem którym parało się kilka osób, oraz dziecięcym zbieractwem, było tego dość na zapewnienie Białym Wierchom w pełni satysfakcjonującego dobrobytu. Wtem jego wzrok spostrzegł jakieś poruszenie na trakcie, zaraz po nim dostrzegł też jak z rosnących przy nim drzew gwałtownie zerwało się ptactwo.
- Olaf – powiedział cicho do porządkującego snopki na wozie chłopaka – przerwij sobie na chwilkę, wejdź na kozła i popatrz no co to się przy lesie dzieje.
Mówiąc to wskazał chłopakowi kierunek ruchem swojej łysiejącej, ale nadal brodatej głowy. Wysoki jak na swój wiek, a zwłaszcza swoją rasę, kasztanowo włosy półelf zeskoczył z wozu i pobiegłszy na jego przód szybko wspiął się na siedzisko woźnicy. Wykorzystując swoją wrodzoną zręczność stanął na oparciu i przysłoniwszy oczy dłonią od słońca spojrzał w stronę traktu. Momentalnie, poczuł jak włosy jeżą mu się na głowie
- Jeźdźcy – powiedział głośno tak, aby wszyscy usłyszeli – dużo... i sami jacyś duzi...
- Na Helma – zaklął cicho Sigizmund sięgając po miecz oparty o koło wozu. Mocno wytarta od używania rękojeść gładko przylgnęła do znajomej dłoni a dobrze utrzymane ostrze, choć niewiele młodsze niż właściciel błysnęło groźnie w słońcu.
- Wracajcie do wioski – rzucił w stronę chłopaków sprawdzając kościstym palcem ostrość wiernej klingi.
- Chcemy zostać – powiedział od razu Alec, rówieśnik Olafa, półelf zaś szybko go poparł – możemy się przydać. Mężczyzna spojrzał na nich srogo, złagodniał jednak widząc jak Alec zaciska dłoń na rękojeści swojego noża.
- Wiem, że możecie – powiedział spokojnie – dlatego potrzebujemy was w wiosce, na wypadek gdyby trzeba było się w niej bronić. W końcu ktoś musi bronić kobiet.
Mówiąc to wskazał ruchem głowy młode dziewczyny biegnące już w stronę ostrokołu dającego poczucie bezpieczeństwa. Chłopcy wymienili się porozumiewawczymi spojrzeniami.
- Ma pan rację panie Sigizmundzie – powiedział Olaf ponownie wskakując szybko na kozła, a Alec podchwyciwszy myśl dorzucił:
- Nie wspominając o tym, że w razie czego zborze lepiej mieć po tamtej stronie murów niż tej.
Starszy mężczyzna uśmiechnął się tylko patrząc jak zaprzęgnięty do wozu czarny wałach rusza szybko ponaglony lejcami. Kiedy jednak ponownie spojrzał w stronę traktu mina mu się wydłużyła. Jeźdźców było, co najmniej kilkudziesięciu, nie był w stanie ich dokładnie policzyć, jednak w całych Wierchach nie było tylu zdolnych do walki mężczyzn. Co więcej, już stąd widział postawne sylwetki ewentualnych przeciwników, co bardzo nieprzyjemnie mu się kojarzyło. Na szczęście wiedział, że nie jest sam. Po jego lewej stał Joakim ubrany w pośpiesznie założoną skórznie ze swoją drwalską siekierą opartą o ramie, zaś po prawej Atilian – wiejski kowal zdawałoby się leniwie wspierał się na swojej halabardzie. Sigizmund wiedział również, że za swoimi plecami ma Sifone, jedną z najlepszych myśliwych, jakich miała ich wioska. Nie oglądał się, oczami wyobraźni widział jednak jak piękna, rudowłosa elfka – matka Olafa – nakłada starannie strzałę na swój łuk. Drobne, dzieło sztuki, warte pewnie więcej niż dom, w którym teraz żyła. Pokrzepiony tą myślą, Sigizmund wsparł dłonie na głowicy lekko wbitego w ziemie miecza. Rozstawiwszy szerzej nogi poczuł się jakby znowu pilnował świątyń we Wrotach Baldura. Kiedy jeźdźcy zbliżyli się na tyle, że tętent końskich kopyt przebił się przez dźwięki lasu i lekki, przeciwny wiatr, były najemnik Płomiennej Pięści ponownie stracił pogodę ducha. Jeźdźcy z tego co widział byli o wiele lepiej wyposażeni niż cała jego wioska i gdyby chcieli zaatakować nie mieliby większych szans. Potwierdził, też to co wcześniej przypuszczał: jeźdźcy byli orkami. Było to dla niego jednak z jednej strony promykiem nadziei, gdyż wojownicy tej rasy rzadko zapuszczali się w te tereny, chyba, że na wielkiej wyprawie. Na wielką wyprawę było ich jednak o wiele za mało.
Jeźdźcy powściągnęli konie zwalniając znacznie i ostatni odcinek przejechali stępem. Sigizmund poczuł nagle jak serce podchodzi mu do gardła z przerażenia a kolana z wolna zmieniają się w pierze. Trzech jeźdźców na czele łączyły bowiem dwie cechy: niemające większego znaczenia rodzinne podobieństwo oraz znaczące wszystko puste, prawe oczodoły. W ciągu sześćdziesięciu ośmiu lat swojego życia tylko raz widział lewookiego orka i po dziś dzień w koszmarach śniło mu się jak pojedynczy wojownik olbrzymim krasnoludzkim toporem wyrżnął połowę jego oddziału. A teraz miał przed sobą takich trzech. Mężczyzna pośpiesznie zaczął błagać Gruumsha w myślach o litość, a Trójce o łaskę.
- Spokojnie człowieku – najstarszy z trzech jednookich powiedział do niego perfekcyjnym choć obco brzmiącym chondatskim. Był postawny, nawet jak na orka, a jego głowa okoloną powiązanymi w cienkie kucyki włosami i brodą była ozdobiona zawiłymi tatuażami na policzkach, które groteskowo podkreślały jeszcze jego dobrowolne kalectwo – nie przyjechaliśmy tu szukać zwady z wami.
- Czego więc tu chcecie – spytał szybko Atlilian.
- Poszukujemy kogoś – odparł mu drugi z jednookich, młodszy, ale starszy od ostatniego. Spod jego rogatego hełmu nie wystawały, żadne włosy, zaś przeorany blizną policzek był gładko ogolony – wysokiego, jasnowłosego mężczyzny w sile wieku o potężnej posturze i towarzyszącej mu orczki. Choć to mało prawdopodobne: stanowiących parę.
Ludzie popatrzyli po sobie porozumiewawczo.
- Więc ich znacie – odgadł bezbłędnie starszy z jednookich w jego głosie zaś zabrzmiała wyraźna groźba – mówcie szybko albo wydrzemy wam te wiedzę z ciała.
- Kilka miesięcy temu nadeszli z północy – powiedziała nagle elfka – osiedlili się w lesie i co kilka tygodni mężczyzna przychodzi wymieniać skóry i inne leśne dobra na różne rzeczy. Nazywa się...
- Nieważne – przerwał jej ork – gdzie dokładnie mieszkają?
- Idźcie od tamtego miejsca prosto na północ – Sifona wskazała strzałą konkretny punkt w zielono-brązowej ścianie – przed zmierzchem powinniście znaleźć ich chatę.
- Jeśli kłamiecie, wrócimy tu – powiedział najmłodszy z jednookich wymownie poprawiając tylko jeden z dwóch bojowych toporów przy pasie. Jego smoliście czarna kolczuga zlewała się nieomal z długimi do ramion równie czarnymi, rzadkimi włosami. Sigizmund odprowadził jeźdźców wzrokiem dopóki nie rozpłynęli się wśród zarośli, wreszcie spojrzał pytająco na kobietę
- Nie mam zamiaru umierać, ani ryzykować czegokolwiek z powodu jakiejś orczycy i jej kochanka – odpowiedziała bezbłędnie odgadując znaczenie jego spojrzenie. Energicznie schowała strzałę do kołczanu poczym ruszyła w stronę wioski
- Chodźcie, trzeba skończyć żniwa – rzuciła przez ramie. Stary najemnik westchnął głośno i ruszył za nią, po chwili jednak zatrzymał się i spojrzał ponownie w punkt, w którym ostatnio widział orki. Było mu trochę szkoda tego faceta, zdarzyło mu się dwa razy z nim rozmawiać i zdawał się być dobrym człowiekiem, a teraz pewnie nie przeżyje tego dnia.
- Sig, idziesz? – spytał drwal, widząc, że były najemnik zatrzymał się.
- Tak – rzucił szybko odganiając te myśli i wznawiając marsz. Sifona miała racje, trzeba było wracać do żniw...
strony: [1] [2] [3] [4] [5] |
komentarz[15] | |
|
|
|
|
|
Komentarze do "Drużynowe więzi" |
|
|
|
|
|
|
|